Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili zwyciężony bólem, zaczął mówić cicho, namiętnie, jakby zwracał się do nocnego wiatru, do gwiazd bladych, lub do tych pomników, które teraz przy mdłem świetle księżyca bielały gdzieniegdzie w pośród ogołoconych gałęzi.
— O moja najdroższa, gdybym cię zobaczył jeszcze chociażby raz tylko żywą, uśmiechnioną, szczęśliwą, chociażby uśmiechy twoje, spojrzenia i szczęście zwracały się w inną stronę, chociażby minąć mnie miała jak obcego, nie pragnąłbym nic więcej na ziemi. Gdybym cię mógł zobaczyć choć raz jeden tylko, choćby chwilę choćby mgnienie powieki.
Nie patrzył na mnie nawet; czemże ja byłem wobec niego; marnym prochem i gorzej jeszcze, prochem złośliwym; oddalał się zwolna, a gdym szedł za nim, usłyszałem jak powtarzał głosem podobnym do łkania:
— Choć raz! choć raz tylko.
— Cezary! wołałem, Cezary, daruj mi! Jesteśmy obaj równo nieszczęśliwi. Ale on już był daleko. Wiatr niósł do mnie jego słowa a moje od niego odpychał. Szedł nie odwracając się zatopiony w myślach, aż wysoka postać jego zniknęła mi z przed oczów w cieniach nocy....