Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spełnionej winy, jakieś zrozumienie znaczenia zbrodni i jakiś żal nieokreślony. Gdyby on mógł cofnąć tę noc i czyn tej nocy, gdyby ten umarły mógł powstać!
Stanęła mu w myśli ta chwila, kiedy przyszedł dziękować młodemu obrońcy, kiedy rzucił mu się do nóg pełen wdzięczności, a on odpowiedział mu tylko: «Idź, idź i nie zabijaj więcej.» I zdawało mu się, że blade wargi umarłego, na które padły już smutne promienie spłakanego świtu, powtarzały «nie zabijaj.»
Słowa te wprawdzie słyszał on już gdzieś, kiedyś, dzieckiem jeszcze, kiedy matka uczyła go pacierza.
Powtarzał je nieraz bezmyślnie, tak samo, jak wyrazy «nie kradnij.» Ale wszystko to tkwiło w jego pamięci, nie mięszając się z życiem.
Teraz dopiero zrozumiał ich znaczenie, teraz, kiedy stał się zabójcą jedynej, miłej sobie istoty na ziemi.
Czuł w tej chwili, iż znienawidził swoje ohydne rzemiosło, czuł, iż gdyby jeszcze kiedy chciał targnąć się na życie człowieka, ręka odmówiłaby mu posłuszeństwa, że pomiędzy nim a zbrodnią stanie zawsze ta chwila.
Gdy tak stał słupem w miejscu, rozrośnięte gałęzie zaszeleściały w gęstwinie.
— Jędras! Jędras! odezwał się głos Czarnego Grzeli, który ostrożnie się z niej wychylał.