Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu się ta twarz blada, skrwawiona, z bielmem na oczach. I za każdym razem się wzdrygał, chciał uciekać i uciec nie mógł.
Czarny Grzela wołał na niego daremnie, wreszcie, nie odbierając odpowiedzi, pochwycił pieniądze i poszedł w las. Jędras stał ciągle osłupiały. Krew ludzką przelał nie po raz pierwszy, ale dziś dopiero owładnęło go uczucie grozy nad własnym czynem.
Kiedy popełnił pierwsze morderstwo, widząc przejeżdżającego Arona, przyszło mu na myśl wyskoczyć z gęstwiny, uderzyć go pałką w głowę i zabrać pieniądze; nie miał wyraźnej chęci zabójstwa, chciał ogłuszyć go tylko. Ale ręka jego była bardzo ciężka, raz okazał się morderczym. Skoro zaś starzec martwy upadł z wózka, on zabrał co przy nim było i myślał o tem tylko, jakby odwrócić od siebie podejrzenie, wówczas biegł przy koniu trzymając go za uzdę, a potem dopiero puściwszy go przy zakręcie drogi, jak strzała rzucił się na boczną ścieżkę przez rów i płot, byle prędzej stanąć przed karczmą i być świadkiem, gdy pusty wózek zajedzie.
Ale teraz nie przyszło mu nawet na myśl, że uciekać potrzeba. Trup młodego obrońcy leżący na ziemi stanowił rodzaj strasznego magnesu, który przykuwał go do miejsca. Krew płynąca z rozbitej skroni jego sprawiała mu niepojętą odrazę.
Budziły się w nim jakieś uśpione poczucia