Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciemności i oświeciła twarz rabusia pochylonego nad swoją ofiarą. Byłto Tomasz Jędras.
Kiedy dzikie i bezmyślne oczy zbójcy padły na szlachetną twarz młodego obrońcy i spotkały się z zachodzącem bielmem jego spojrzeniem, ręce jego zadrżały, ugięły się kolana. Zdawało mu się, że nagły grom w niego uderzył, a twarz ta pokryta śmiertelną bladością, ze strugą krwi sączącą się ze skroni, została mu w oczach, chociaż błyskawica dawno zagasła, a świat był znów pogrążony w ciemności.
Chciał krzyknąć, ale głos zamarł mu w piersiach. Przez chwilę był jak skamieniały. Potem przyszło mu na mysi, że to co widział, było nieprawdą, że szatan jakiś przestraszył go takiem widziadłem. W kieszeni zabitego znalazł zapałki i nie słysząc słów towarzysza, który naglił go o pospiech, zapalił je całym pękiem i zbliżył do twarzy powalonego człowieka.
To był jego zbawca, nie mógł o tem wątpić.
Opuścił ramiona, pieniądze, które trzymał, wypadły mu z ręki, jak gdyby ją paliły; chciał się odwrócić, żeby, jak przyjdzie druga błyskawica, nie spotkać znowu tego widoku; ale jakaś dziwna siła trzymała go w miejscu nieruchomym.
Jasne gromy co raz częściej rozdzierały łono chmur, a za każdym razem pokazywała