Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niej postać jakaś ogromna, jakby z ziemi wyrosła. Wówczas konie, jak szalone, skręciły w las, zawadziły w ciemności o pień i rwąc się dalej, złamały dyszel i splątały zaprzęgi.
Wszystko to stało się w jednej chwili. Woźnica jak zwyczajnie w podobnych razach, zaklął, ale klątwa niedomówiona skonała mu na ustach; ręka jakaś ściągnęła go na ziemię i powaliła gwałtownem uderzeniem. Przez chwilę słychać było jęki i razy, potem nastała straszna cisza.
Adwokat zrozumiał niebezpieczeństwo, sięgnął po rewolwer, który miał przy sobie, ale zanim miał czas to uczynić, uderzenie jakieś obezwładniło jego ramię. Zerwał się, chciał się bronić drugą ręką. Ciemność była tak wielka, iż nie widział ani wielu było napastników, ani z której byli strony. Za nim zdołał wyskoczyć z wózka, zachwiał się i padł z głuchym jękiem, pod ciosem, który zgruchotał mu czaszkę.
Nie miał czasu rozmyślać nad tem, co utraca; nad znikomością ludzkiego szczęścia, nad okropnością tej nowej napaści. Nie miał czasu na żal, skargę ni obronę, padł na wznak.
— Zabierzta mu pieniądze — szepnął nad nim głos jakiś.
I wielkie silne, niezgrabne ręce wsuwały się do kieszeni i wydobywały z nich portmonetkę, zegarek i drobne przedmioty.
W tej chwili krwawa błyskawica rozdarła