Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedy Jędras wyszedł na ulicę, obejrzał się dokoła z rodzajem przerażenia, ciekawości i wstrętu, jakie budziły w nim ludne domy i pełne gwaru, turkotu, ruchu ulice. Wszystko to wprawiało go w obłęd. Ludzie strojni, weseli, dobrze ubrani przesuwali się koło niego. W sklepach, po za lustrzanemi szybami, widział wystawionych mnóstwo przedmiotów; tutaj mieniły się barwiste materye: wstążki, pióra, kwiaty; tam znów błyszczały nęcące cacka, rzucały ognie drogie kamienie, lśniły perły, korale i tyle srebra i złota, iż Jędras patrzał i oczy przecierał, jakby mu się to wszystko śniło.
Świat jakiś obcy i dziwny roztaczał się przed jego oczyma; był to świat, o którym on w swoich lasach nie miał żadnego pojęcia a który przecież budził jego pożądliwość.
Podobało mu się złoto i barwiste materye, podobały tłuste mięsiwa wystawione w oknach sklepów, nęciła woń wydawana przez restauracyjne kuchnie, nęciły kobiety o pięknych twarzach, któremi roiły się chodniki. Odzywały się w nim dzikie a potężne instynkta człowieka, nie mającego pojęcia żadnego o prawach własności, żyjącego dotąd kradzieżą i rabunkiem.
Nauka, jaką mimochodem dał mu adwokat, nie wywarła na nim żadnego wrażenia; przeciwnie, doświadczył sam, że można zabić bezkarnie, i to stanowiło dla niego rodzaj prak-