Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tycznej zachęty; wychowanie nie nadało mu żadnych pojęć moralnych, a teraz stracił hamulec bojaźni kary.
Nie mógł wprawdzie pojąć, dlaczego go kara ominęła, dlaczego adwokat bronił go tak gorliwie; ale sam fakt nie ulegał wątpliwości żadnej, ponieważ stwierdził go doświadczeniem. I wskutek tego przychodziła mu ochota wyciągnąć rękę po każdy pożądany przedmiot i przywłaszczyć go sobie w ten sam sposób, jak przywłaszczał kury i gęsi sąsiadów, lub pugilares Arona. Rozumiał jednak dobrze, iż pierwszym warunkiem kradzieży była tajemnica, rozumiał, iż jeżeli wydostał się z więzienia pomimo spełnionego zabójstwa, to dla tego, że zabójstwo nie miało świadka żadnego. Miasto było mu coraz więcej wstrętne. A przytem na każdym prawie rogu ulicy spotykał policyantów, żołnierzy, czasem żandarmów, którzy od czasu zatargu ze sprawiedliwością budzili w nim mimowolne dreszcze.
Wiedział mniej więcej, ku której stronie miał się kierować; ale wśród tego labiryntu krzyżujących się ulic musiał zapytywać o drogę. Przychodziło mu to z trudnością, wysłowienie miał nie łatwe, wzrok mętny, powierzchowność odrażającą, często nie odebrał żadnej odpowiedzi, czasem rozśmiano mu się w oczy. W ówczas zaciskał swoje ogromne pięście i patrzał na ludzi z ponurą błyskawicą we wzroku i za-