Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pliwości dziwne, a chociaż nie dolegało mu nic, chociaż siedział spokojnie na swojej ławce wśród przyjemnej atmosfery, umiarkowanie ogrzanej sali, czuł jakieś umęczenie bez nazwy, a pot nieraz kroplami występywał mu na czoło.
Gdyby był w stanie rozumieć streszczenie sprawy i mowę prokuratora, niepokój jego byłby stokroć większy. Rzeczywiście nikt nie zdawał się powątpiewać, iż był mordercą. Wprawdzie nie przyznawał się do winy, i na wszystkie zapytania tak w toku śledztwa, jak przy samej sprawie, odpowiadał przecząco; przecież to bynajmniej nie zachwiało przekonania sędziów, nawykłych do podobnego postępowania zbrodniarzy. Trzeba też przyznać, że przeciw Jędrasowi walczyła sama jego powierzchowność i ponure wejrzenie, w dal utkwione a uciekające przed wejrzeniem człowieka, jak wzrok nocnego ptaka rażonego światłem.
Bez najmniejszej wątpliwości on był winien.
Przekonanie to wypisane było wyraźnie na twarzach sędziów i tych wszystkich z pomiędzy publiczności, którzy zajmowali się jej przebiegiem. Gdyby publiczność ta składała sąd przysięgłych, potępienie jego byłoby rzeczą niewątpliwą.
Rozumiał to doskonale młody obrońca, ale był on jednym z tych ludzi, co nie cofają się nigdy przed trudnością, którzy niepodobieństwo samo wyzwaliby do walki. W życiu,