Strona:Walerya Marrené - Na dnie życia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czaszki i rozwikłać chaotyczne myśli, jakie się po niej snuły, byłby naprzód znalazł tam bezwiedne podziwy, wspomnienia, obrazujące się przed oczyma i pragnienie głuche, wściekłe, chociaż niewyraźne, powietrza i swobody. Mury i ludzie zarówno mu obrzydli, zarówno przejmowali go wstrętem. Siedział teraz na pół skulony w swojej ławce, wielkie kościste ręce położył na kolanach i skubał machinalnym ruchem brzeg szarej sukmany niezgrabnymi palcami, którym bezczynność więzienia odjęła krzepkie ogorzenie a nie nadała delikatności, które z tego powodu były żółte i jakby przewiędłe. Głowa opadła mu na piersi a wzrok ponury błąkał się od audytoryum do sądu i obrońcy.
Na pytania stawiane mu na początku sprawy, odpowiadał niechętnie monosylabami, naprzód dlatego, że wymownym nie był, a potem, że miał do ludzi nieufność podobną do tej, jaka rodzi się w sercu czerwonoskórych, do Europejczyków. Ludzie zawsze byli mu nieprzyjaźni, a teraz czuł się nie w obec współbliźnich, ale istot zupełnie odmiennej natury. Przytem sąd był to w jego oczach naturalny nieprzyjaciel, nie rozumiał, co mówili ci ludzie, jak nie rozumiał piękności sali i wspaniałych przyborów, którymi otaczano abstrakcyjną ideę sprawiedliwości, dla niego także zupełnie niepojętą.
Rodziły się w jego umyśle niepokoje i wąt-