Strona:Walerya Marrené - Augusta.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Augusta! cóż powiedziała ci Augusta? przerwałem gwałtownie, zanim opamiętać się zdołałem, że słowa moje zranić ją mogły. Położenie moje obecne z żoną tak było nowem dla mnie, żem nie mógł przywyknąć do tej zmiany.
Ale Melania zniosła ten wybuch łagodnie.
— Ona rozjaśniła mi serce, wyrzekła zcicha, ona rozwinęła mi myśli, nauczyła jak kochać trzeba.
— Jakżeż to kochać trzeba Melanio? zapytałem smutnie. Rumieniec wybiegł na blade lica mojej żony.
— Trzeba kochać, odparła głosem, który tłumiło wzruszenie, pokornem sercem a hardym duchem, wytrwale, z zapomnieniem siebie podzielać myśli i troski; marzenia, czyny i zakres życia całego zamknąć w jednem uczuciu, w jednem sercu; pracować wiecznie, by je posiadać pracować by mu dorównać; sama słaba, dźwigać ukochanego, gdyby upadał, rozweselać gdy jest smutny, cierpieć z nim kiedy cierpi, wspomagać gdy walczy. Być mu wiarą, szczęściem, siłą.
Mówiła to z dziwnym zapałem w głosie, a jam słuchał jak nowej nieznanej mi istoty.
— Być wszystkiem, dodała smutnie po chwili, kryjąc w dłoniach twarz rozpłomienioną, czem ja nigdy nie byłam dla ciebie.
— Melanio, zawołałem wzruszony do głębi serca, wina była tutaj wspólną, jam niepoznał serca twego, a niegodny byłem go posiadać; zamiast rozwijać twój umysł, zamknąłem się w samolubnem cierpieniu, marzenia