Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zabrałem to wszystko, wymykając się z obozu, do lasu. Konia ukryłem i zawsze przypuszczając, że ty paniczu Janku, będziesz miał na tyle rozumu, że przejdziesz na tę stronę potoku, wlazłem na drzewo i zakukałem. Możesz sobie wyobrazić, jakem się ucieszył, gdym usłyszał głos puszczyka... No, niema co mówić, szczęśliwie nam się powiodło, byle tak dalej poszło. Dopóty nie będę spokojny, dopóki nie oddalę się od bandy o jakie dziesięć mil, co nie byłoby zbyt trudnem, gdyby tylko Romno nie kazał nas ścigać. Jeżeli znajdą nasze ślady, będzie bieda i trzeba będzie dobrze nałamać głowy, żeby im się wymknąć. Ale teraz niema rady, trzeba nieco spocząć, szkapa jest ogromnie zmordowana.
Znajdowali się w lesie. Cynga zagłębił się więcej w bór, wyszukał zaciszną dąbrowę, rozkiełznał, rozkulbaczył konia i puścił go na trawę, sam zaś z Jankiem począł posilać się chlebem i słoniną węgierską, której spory kawał miał w worku.
Gdy się najedli i odpoczęli nieco, rzeknie Janek do swego towarzysza:
— Opowiedz mi teraz Cyngo twoją historyę.
Cynga pomyślał, spojrzał na słońce i wkońcu rzekł:
— Dobrze, mamy przed sobą z godzinę czasu