Strona:Walery Przyborowski - Bitwa pod Raszynem.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnął się i dalej mówił:
— Ale cóż, myślę sobie, ja mu teraz nic nie pomogę. Jeśli ma głowę na karku, to powinien przejść na drugą stronę strumienia napowrót i ukryć się w lesie na skraju polany. W tej myśli postanowiłem skorzystać z zamięszania i nieobecności prawie wszystkich w obozie, i uciekać. Bo gdybym został, czyby cię złapali czy nie, zawszeby to skrupiło się na mnie. Romno mię niecierpi i Mokryna także... zakatowaliby mnie jak psa...
Gdy to mówił, oczy mu błyszczały jak ogień, a głos stał się dziki i ponury.
— Za cóż oni cię tak niecierpią, mój Cyngo — spytał Janek.
— Ej! — machnął ręką — dużoby to o tem gadać! Ale ja ci to opowiem paniczu, jeno nie teraz... później, jak będziemy w bezpiecznem miejscu, opowiem ci moją historyę.
— A czy prędko będziemy w tem bezpiecznem miejscu?
— Hm! czy ja wiem? Oni się tym łachmanem na wodzie na długo zwieść nie dadzą. Wywloką go, zobaczą kamień i domyślą się wszystkiego. Potem spostrzegą, że niema mnie, niema worków z ubraniem i żywnością, niema konia Romny...
Zatrzymał się na chwilę, poprawił na siodle i tak dalej mówił: