Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nim, a gdym się obudził, powtórzyłem jej pieśń, niezrozumiałą dla mnie wówczas, półgłosem, sądząc że anioł ukazał mi się we śnie i przyniósł oddźwięk nieba...
Stryj słuchał słów tych, nie zdejmując ze mnie oczów; tylko gdym mówił o niej, jakiś blask pełen niewysłowionej słodyczy i zachwytu rozjaśnił je na chwilę.
— A później, pytał, czyś nie widział jej nigdy?
— Nigdy, odparłem, ale w myśli mojej widzenie to pozostało nazawsze. Ileż razy zamykałem oczy, z nadzieją, że ją znowu zobaczę.
— Więc i ty także, Maryanie, zapomnieć o niej nie mogłeś?
I z cicha wymawiając te słowa, patrzył na mnie ze współczuciem, jakby jeden więcej jednoczył nas węzeł. Wyciągnął do mnie kostniejącą rękę i ścisnął dłoń moją ze słodyczą przebaczenia.
Tego już przenieść nie mogłem, i ze stłumionem łkaniem ukryłem twarz w poduszkach.
— Nie bądź dzieckiem, Maryanie, wyszeptał chory. Nie zasłużyłem na to byś mnie żałował.
— Ty, zawołałem, ty możesz mnie przebaczyć; ja sam nie przebaczę sobie nigdy!...
Wstrząsnął niecierpliwie głową, jak to zwykł być czynić dawniej.
— Tu niema winy, i nie może być przebaczenia, mówił przygarniając twarz moją do siebie, bym łatwiej słowa mógł usłyszeć. Ty jak zegar tylko wybiłeś godzinę śmierci mojej, śmierci wyzwolenia, dodał ciszej.
— O nie, zawołałem, to być nie może, ty żyć będziesz, żyć odmiennem życiem!
Mówiłem to, sam nie wierząc własnym słowom. W głębi serca nie miałem nadziei, bo człowiek ten przez tę noc jedną stał się innym zupełnie, a ludzie zmieniają się tak szybko tylko pod potężną ręką śmierci, gdy czas ucieka przed niemi, gdy ziemia im się z pod stóp usuwa