Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie przybywał. W końcu chory odetchnął silniej, chwytając powietrze piersią ściśniętą, otworzył oczy przymglone, wzrok jego przytomniejszy spoczął na mnie, ale usta milczały. Długo bardzo wpatrywał się we mnie z nieokreślonym wyrazem żalu, a jednak dziwna zmiana zalegała rysy, cierpienie zwiało z twarzy ten straszny, obumarły spokój i powróciło jej ludzki wyraz. Pomiędzy nami cisza była straszna. On leżał nieruchomy, podobny do męczenników, jak ich malują starzy mistrze florenckiej szkoły, gdy rozciągnięci na łożu tortur, konają bez skargi, z odbiciem nieba na czole, z tym cichym blaskiem źrenicy, w którym się skupia ostatnie ziemskie uczucie. Mdłe blaski zimowego poranku przeświecały po za gałęźmi jodeł, a w tem półświetle wszystko nabierało trupiej barwy, przejmowało nieskończonym smutkiem tej godziny.
W końcu chory dał znak, bym zbliżył się do niego, bo usta jego tylko urywane, tłumione wydawały dźwięki.
— Maryanie, zapytał, kto cię nauczył tej piosenki?
Spojrzenie jego zawisło na mnie, jakby chciał głąb myśli mojej przeniknąć.
— Ja nie wiem sam, odparłem; traf czy fatalność wyryła mi ją w pamięci.
— I nie pamiętasz, kto ci ją śpiewał?
— Śpiewała mi ją raz kobieta piękna jak anioł, czy też doprawdy anioł z nieba zesłany. Pamiętam ją jakbym ją widział w tej chwili. Biała i blada, w promieniach księżyca pochylała się nad moją kolebką, wzięła mnie wpół uśpionego na ręce i cisnęła do piersi bijącej, patrząc na mnia oczyma smutnemi, z po za łez, które drżały na jej rzęsach, i spadały mi gorące na czoło. Wówczas i mnie zrobiło się smutno i błogo razem; objąłem jej szyję dziecinnemi rączkami i zapłakałem, może dla tego, żem ją zobaczył płaczącą, a ona poczęła tulić mnie i śpiewać z cicha, głosem srebrnym, przenikającym, ja kiego nigdy później nie słyszałem w życiu. Zasnąłem przy