Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

On spojrzał na mnie szklisto, postąpił parę kroków, zatoczył się i padł przy drzwiach.
Chciałem go podnieść, ale ciało jego sztywniejące miało ciężkość trupią.
Zacząłem dzwonić z całej siły, bo czułem coś nakształt tego, co czuć musi zabójca przy ofierze swojej; ogarniał mnie strach, groza niepojęta. Po chwili ukazał, się Michał, przerażony gwałtownem wezwaniem. Ujrzawszy pana swego, w milczeniu załamał ręce.
— Czy on zapadał tak kiedy? pytałem niespokojny podnosząc z jego pomocą bezwładne ciało i składając je ostrożnie na sofie.
— Dawniej, kiedyś, odparł stary, rozwiązując panu chustkę na szyi i przykładając rękę do piersi, podnoszonej nierównem falowaniem serca. Ostatni atak zdarzył się nie wiem już wiele lat temu, po śmierci siostry.
I umilkł, wlepiając oczy w pana swojego.
— Więc cóż robić teraz? pytałem.
Te słowa wróciły mu przytomność umysłu. Pobiegł po trzeźwiące octy i krople jakieś chciał wlać w zaciśnięte konwulsyjnie usta chorego. Ale to wszystko nie przywracało go do życia.
— Trzeba posłać po doktora, wyrzekłem.
— Po doktora? powtórzył Michał zdumiony, po doktora? Pan mój nie pozwoliłby na to nigdy.
— Więc ja to biorę na siebie, zawołałem.
I zbiegłszy na dół, posłałem konie swoje do najbliższego miasta, a sam powróciłem do stryja, coraz bardziej trwożny. Poznałem, że to był atak sercowej choroby, rozwiniętej oddawna, a może koniec dramatu rozgrywającego się w głębi tego serca.
Na palcach wszedłem do pokoju jego, ukląkłem przy nim i tchem własnym poczęłem rozgrzewać ręce jego i pulsa, z których uciekało życie.
Czas upływał; czekałem na lekarza jak na zbawcę.