Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale on nie zważał na słowa moje, może nie usłyszał ich nawet; pierś jego pracowała coraz silniej, głos sycząco wydobywał się z ust zbielałych.
— Lat tyle pragnąłem śmierci, lat tyle szukałem jej wszędzie, a ona zdawała się mnie unikać i zrozpaczonego skazywać na męczarnie życia; aż w końcu nawet ta ostatnia żądza zamarła. Ty wskrzesiłeś je wszystkie, Maryanie, i dla tego ci błogosławię, choć może przeszłość nie daje mi prawa błogosławieństwa.
Płakałem jak dziecko; za życie tego człowieka byłbym dał swoje z rozkoszą.
— Maryanie, mówił umierający, wpatrując się we mnie z miłością, która przeobraziła twarz jego. Maryanie ty podobny jesteś do mnie rysami, duchem i sercem może. Byłem kiedyś, czem ty jesteś teraz. Patrz, co ze mnie uczyniło życie. Nie napróżno spotkaliśmy się w tych dniach ostatnich, nic próżnego niema na świecie.
— Nie mów tak, wyrzekłem, spocznij. Słowa te cię męczą.
Uniósł się nieco na poduszkach, ze spokojnym, nakazującym wyrazem.
— Nie przerywaj mi, wyrzekł, chwile moje są policzone; zbrakło mi może męztwa w życiu, nie zbraknie mi go w obec śmierci. Daj pokój dziecinnym mowom, nie mamy na nie czasu. Ja wierzyć muszę w serce twoje, Maryanie; zostawiam ci w spuściźnie powieść życia mojego. Może odkupię tym sposobem bezużyteczność swego istnienia...
Umilkł, słowa coraz trudniej wychodziły przerywane z piersi jego. Wydobył drobny kluczyk zawieszony na szyi.
— W pokoju moim, wyrzekł, znajdziesz cedrową szkatułkę, którą klucz ten otwiera. Oto spuścizna i przestroga moja, Maryanie, a potem niech Bóg strzeże serca twego.