Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tne w tej twarzy, ukrywane pod maską pogody. Wyraz jej był ohydny. Oczy przeszywały mnie skośnem wejrzeniem, wązkie wargi, przycięte aż do krwi, wypowiadać się zdawały niemym wyrazem całą nienawiść jego, a chytre zmarszczki nagromadzone w koło powiek świadczyły, że nienawiść ta nie cofnie się przed niczem, że do celów swoch użyje każdego środka, choćby i najpodlejszego. Takim przeczuwałem hrabiego Herakliusza, takim po raz pierwszy ukazał mi się wówczas.
Widocznie nienawiść ta nie była bez przyczyny. Ten człowiek nic nie robił daremnie; musiałem krzyżować wszystkie jego plany. Próżno stawałem zawsze przed nim z odkrytą twarzą i piersią: on obrachować mnie nie mógł: stałem wyżej od niego o całą siłę uczuć moich, uczuć i pojęć nieznanych jemu. I znalazłem się na jego drodze, w chwili właśnie gdy wierzył żem był przy Laurecie, żem wraz z nią utonął w wirze karnawału.
Nie powitaliśmy się ukłonem nawet, ale jak dwaj nieprzyjaciele mierzyliśmy się krwawem okiem.
W końcu on pierwszy zbliżył się do nas i przemówił.
— Idalio, wyrzekł stłumionym głosem, niby nie zważając na mnie, późno już, chłodno; podaj mi rękę, chodź ztąd.
W głosie jego był rodzaj panowania, przemawiał do niej jak do dziecka. Idalia, zabłąkana myślą w przestworzach nieskończoności, była znać zupełnie bierną w życiu powszedniem; straciwszy ster swego istnienia, dała powodować sobą bez oporu. Dla niej już wszystko na świecie było obojętnem.
Ja nie puściłem jej ręki.
— Idalio, mówił dalej Herakliusz drżącym głosem, co znaczy przy tobie obecność pana Edwarda?
Nie zwracał do mnie mowy, nie chciał czy nie śmiał; imię moje nawet wymówił z wahaniem. Chciał podać jej