Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ramię, chciał jej coś poszepnąć, nachylił się ku niej; ale Idalia, nie tracąc spokojnej powagi, odsunęła się i rzekła cichym, stanowszym głosem:
— Od tej chwili Edward jest narzeczonym moim.
Herakliusz stanął jak wryty. Po raz pierwszy boleść, boleść prawdziwa wyryła się na jego twarzy. Strącony ze szczytu nadziei swoich tem jednem słowem, nie miał już potrzeby, woli czy siły grać komedyi i zresztą na cóżby się to przydało? Nie miał już żadnej możności rozdzielenia nas. Odrzucił więc maskę jako niepotrzebną i z odkrytą twarzą stanął do walki.
— To być nie może, zawołał, topiąc w niej swe blade źrenice, to być nie może!
Idalia spoglądała na niego, nie pojmując cierpienia wyraźnego w twarzy i głosie. Nie badała nigdy tego człowieka, nie przypuszczała w nim tajemnic.
— Dlaczego to być nie może? zapytała spokojnie. On obraził mnie jednę; wolno mi zapomnieć i wrócić do przeszłości.
— To być nie może! powtórzył hrabia, blednąc i wspierając się ręką na rozłamie muru, jakby mu siły zbrakło. Idalio, ty tego nie możesz uczynić!..
— Dlaczego? spytała znowu z tymże samym automatycznym spokojem.
— To być nie może! pochwycił gwałtownie. Póki ja żyję, to nie będzie nigdy!
Księżniczka spoglądała na niego, zdziwiona tym wybuchem; jam milczał, czekając aż w chwili ślepego gniewu odkryje się lepiej jeszcze. Ludzie podobni rzadko tracą panowanie nad sobą, lecz wyjątkowo tracą je zupełnie; natura mści się w jednej chwili za lata zadawanego gwałtu.
— Czyż darmo lata całe czuwałem nad tobą, strzegłem cię, kochałem od kolebki prawie? I ty sądzisz że ja cię oddam w ręce jego spokojnie. Nigdy! nigdy!