Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc dobrze, rzekłem nieprzytomnie prawie, jestem winien wszystkiemu, przyjmuję odpowiedzialność za wszystko. Ale czyż nie możesz przebaczyć? czyż czyste, anielskie serce twoje nie zna miłosierdzia?
— Przebaczyć? powtórzyła, Bóg widzi, że niema w myśli mojej przeciwko tobie goryczy ni żalu; oddawna już przebaczyłam ci, modliłam się za ciebie, za szczęście twoje.
— Więc serce i myśl twoja przebaczyły mi, pochwyciłem, a miłość twoja czyż nieubłaganą zostanie? Patrz, złamany, zwyciężony, żebrzę litości twojej. Kochaj mnie.
Patrzyła długo, smutno, litośnie na czoło moje zorane przedwczesnemi zmarszczkami, na oczy świecące gorączką.
— Jabym chciała, szepnęła cicho, ale nie mogę. Edwardzie, ja szczęście twoje okupiłabym zbawieniem własnem. Bóg widzi, że nie liczę się z cierpieniem, nie dbam o siebie, chciałabym znowu kochać ciebie jak kiedyś, bogdaj cierpieć jak dawniej; ale to nie jest już w mocy mojej. Czemuż pomiędzy tobą a mną stają te obce postacie. One jak cienie, zawsze są, zawsze będą między nami.
— To fałsz, Idalio, to zdrada i podstęp postawiły je między nami. Ja nie mam prawa, nie chcę, nic mogę ci nic wyrzucać; ale czemuż wyjechałaś tak nagle, czemu zostawiłaś mi te zabójcze słowa, a na list mój żadnej nie dałaś odpowiedzi?
— Na twój list? ja nie odebrałam żadnego.
— Więc jedna zbrodnia więcej ciąży na tych co nas rozdzielili. Bóg widzi, oskarżono mnie fałszywie; przypadek tylko sprowadził do mnie tę kobietę. A ty potępiłaś mnie nie wysłuchawszy. Dzisiaj ty powinnaś mi przebaczyć.
Słuchała mnie znowu z tem dziwnem przerażeniem w oczach.
— I to prawda? prawda Edwardzie? pytała.