Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, przysięgam na miłość moję.
— Na twoję miłość!... I wstrząsnęła głową ze zwątpieniem nieuleczonem.
— Nie możesz mi uwierzyć? pytałem chwytając jej ręce i patrząc w oczy. Czyż i cierpienie moje jest igraszką i kłamstwem?
Długo nie odpowiadała mi nic, aż w końcu zwolna odwróciła głowę szepcząc imię Lauretty.
— Lauretta! zawołałem doprowadzony do ostateczności, przeklętą niech będzie godzina w której ją ujrzałem!
Zdawało mi się, że cichy jęk ozwał się w powietrzu; alem na to nie zważał. W tej chwili dla mnie na całym świecie była jedna tylko Idalia.
Ona siedziała ciągle w jednakiej postawie, wpół martwa, wpół zamyślona, patrząca na mnie szalejącego trwożnem i litośnem okiem.
— Nie przeklinaj nikogo, wyrzekła zwolna, kładąc mi rękę na ustach.
— Ty możesz nieprzeklinać, pochwyciłem gwałtownie; alboż wiesz co to jest szaleństwo, alboż wiesz co to jest rozpacz? Miłość twoja była sielanką wiośnianą, ale nie płomieniem i gromem. Chłodna, sprawiedliwa, nieubłagana, co możesz mieć wspólnego z namiętnością człowieka, któremu ziemia osuwa się z pod stóp. który skona u nóg twych, jeśli się nie dasz przebłagać?
I ponurem okiem mierzyłem przestrzeń pomiędzy szczytem Koloseum a ziemią, mierzyłem sterczące mury rozwalonych arkad, o które głowę rozstrzaskać chciałem.
Nie wiem czy Idalia zrozumiała mnie, czy zdolną była odgadnąć myśli, podobne myślom potępieńców, które wirowały w mózgu moim, gdy stałem przy niej bielszy od jej sukni, konwulsyjną ręką szarpiąc bluszcze pnące się po złomach muru.
Scena ta nie miała wyjścia, czułem to i nie mogłem znieść jej dłużej.