Strona:Waleria Marrené - Życie za życie.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go pana. Zabłądziłem w lasach i dlatego tak późno przybyłem. Czy mogę zobaczyć stryja?
— Synowiec mego pana, powtórzył, ciągle wpatrując się we mnie, powinienem to był sam odgadnąć. Toć to istny jego obraz za młodu. Chodźże pan, chodź.
— Czy mogę widzieć się ze stryjem? zapytałem.
— A jakże, skoro usłyszał śpiew pana, kazał zaraz otworzyć bramę, nie pytając kto jesteś.
Mówił to, wprowadzając mnie na dziedziniec i nakazując milczenie brytanom, które tuż za nim, warcząc, pokazywały zęby i czekały tylko skinienia, by rozedrzeć na szmaty śmiałka który tu wkraczał.
Na wołanie starca, drugi służący, równy mu wiekiem, ukazał się przy stajni stanowiącej jeden bok dziedzińca i zdumiony spoglądał na mnie, przecierając oczy, jakby nigdy w życiu gość żaden nie ukazał się w tym domu. Przewodnik mój oddał mu konia, przykazując, by o nim pamiętał jak o wierzchowcach swego pana, i dalej powiódł mnie do domu.
Byłem przygotowany na wszystko, ale nie na to, co mnie tu czekało. Dom ten był zdobny we wszystko, co tylko bogactwo, kierowane dobrym smakiem, stworzyć wykwintnego może. Z wielkiej sieni, przystrojonej w jelenie rogi, na których rozwieszoną była cała zbrojownia, wprowadził mnie do bocznej sali i zapalił świece w kandelabrach stojących na kominku. Ja przypatrywałem się wszystkiemu w milczeniu, podobny człowiekowi, który dostał się do zaczarowanego zamku i oczekuje coraz nowych dziwów.
Mój przewodnik zabierał się do wyjścia, gdy nagle zwrócił się do mnie, jakby przypominając coś sobie:
— A może pan głodny? zapytał.
W istocie, teraz dopiero przypomniałem sobie, że umierałem z głodu i powiedziałem to staremu. Wyszedł, zostawiając mnie samego.