Strona:Wacek i jego pies.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Był już przekonany, że obronił swego przyjaciela.
I tak się też stało.
Maciej po powrocie do domu długo rozmawiał z żoną, a potem kazał Wackowi pokazać mu Mikusia.
Siwik obejrzał go dokładnie, zajrzał mu nawet do pyska.
— Ma czarne podniebienie — to znaczy, że jest cięty i zły. Takie to najlepsze są! Ale patrzcie-no! Toż to szczeniak jeszcze, a jakie ma duże i mocne kły — prawdziwe wilcze! Takiego psa inne za nic nie ruszą.
— To prawda! — ucieszył się Wacek. — Sam widziałem, że niech tylko Mikuś pokaże kły, wszystkie psy uciekają. Ale dlaczego tak jest?
— Bo to widzisz, Wacku, kiedy taki pies ugryzie, to rana nie chce się prędko goić i boli długo — objaśnił go gospodarz. — Takiego psa mieli kiedyś Kosowie na swojej pasiece. Stary pszczelarz chwalił się, że jego „Baś“ ma „wilcze kły“, a żaden pies i wilk nawet nigdy go nie tkną.
Wacek wziął się wkrótce do roboty.
Musiał narąbać szczap do pieca.
Mikuś chodził krok w krok za nim i nie odstępował go ani na chwilę. Noc spędzili razem w izdebce. Wacek na łóżku, Mikuś — na szmacie koło pieca.
Nazajutrz Maciej miał sporządzić mu budę ze starej skrzynki.