Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/493

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tam rozgrywały się leśne dramaty i sceny wybujałej, zwrotnikowej miłości.
Jakże nikłemi, wątłemi i przyziemnemi wydawały się białe „bungalo“ krajowców, gęsto rozsiane u drogi, u stóp tych leśnych niebotycznych krużganków, zaludnionych rojami różnobarwnych stworów!…
Okalające je gaje drzew goździkowych i muszkatowych, gęstwiny strzelistych bambusów, ogromne liście bananów robiły wrażenie zwykłego zielska, trawy i łopianu przydrożnego. Liczni przechodnie w jaskrawych, czerwonych, żółtych i białych strojach, wozy, karoce i pojazdy, mijające się gęsto na wstędze traktu, były niby wątłym korowodem barwnych owadów, sunących w zielonawym zmierzchu puszczy po wydeptanej, cieniuchnej jak niteczka drożynie.
Nasi podróżni spoglądali w milczeniu na las, na drogę, na ludzi, przygnębieni, nieweseli. Nie rozumieli tego życia, kryjącego się wśród liści roślin, uległego, potulnego, jakby zwyciężonego. Obrażało ono ich ludzką godność i ich dumę zwycięzcy i pana ze stref umiarkowanych.
Ożyli cokolwiek, dopiero znalazłszy się na małej leśnej haliźnie przed pagodą Buddy. Ale i tam chmura zieleni, spoglądająca zoddala, jakby przyczajona wokoło, psuła im humory.
Zniechęceni i powarzeni, obejrzeli pobieżnie pagodę oraz pagórek, kryjący zaklęte skarby księcia Jatalatissa, zatrzymali się chwilkę przed