Przejdź do zawartości

Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na skraju widnokręgu wąska, lustrzana smuga falującego oceanu, a nad nią grzęda wysrebrzonych chmur.
Silniej dmuchnął wiatr, pochylił statek, podniósł go nagle wezbraną falą; białe piany podmyły wysoko boki parowca.
— Pójdźmy już!… Kołysze!… — szepnęła.
Chciał ją podtrzymać na chwiejącej się podłodze, ale, szukając jej ręki, dotknął ciepłych piersi i cofnął się.
— Może pani jeszcze zostanie?… Mam pani tyle do powiedzenia… — prosił.
— Nie! kiedy indziej!… Nie wzięłam mantylki… zimno mi… Zresztą niech pan mówi, ale prędko… A to jeszcze kto nas tu zastanie!
— Pani, widzę, pogodziła się już ze wszystkimi!… — zauważył z goryczą.
— O tak!… Ja nigdy się z nikim nie kłócę! Lubię zgodę. A wtedy to się tak stało… przez papierosy… za dużo paliłam… pan ma rację! Niech pan zaczeka tutaj chwilkę, pójdę pierwsza! — rzekła, gdy stanęli na schodach, wiodących na pomost dolny.
Ześlizgnęła się szybko na dół i znikła w wąskiem przejściu między skrzyniami i burtą, omijając środek statku, gdzie uwijali się właśnie majtkowie, ściągając brezentowy dach, wzmacniając reje i liny przedniego masztu, narzucając rańtuchy żaglowego płótna na grudy leżących na pokładzie towarów.
Różycki zatrzymał się na samym okrętowym