Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przedewszystkiem pani jest moją rodaczką. Żal mi pani!
— Rodaczką?… A czy takich, jak ja, niema w Polsce?… A czy żal panu… Sary?…
— Pani miała w życiu dramat…
— A może Sara miała większy dramat?… Ja miałam chociaż krótką chwilę szczęścia w życiu… miałam cel i osłodę…
Znowu jej usta zadrgały.
— Niech pani tylko nie płacze… Nie mogę znieść łez pani!… Niech pani wraca do kraju… Doprawdy!
— Nie, ja nie płaczę!… Ja rzadko płaczę… To minęło… Tylko tu zimno jakoś!… We dnie było tak gorąco!…
Ścisnęła ramiona i odebrała mu rękę…
— Istotnie — przeciąg!… Ale pani musi mi odpowiedzieć stanowczo: pojedzie pani czy nie!? Mam tam znajomych… Pomogę pani… Doprawdy!
Znowu opuściła na oczy rzęsy i wysunęła figlarnie dolną wargę.
— Mamy czas!… Cejlon daleko!… Zdążymy jeszcze pomyśleć i pogadać o tem!…
— Dlaczego pani nie chce zaraz odpowiedzieć?… Czyżby się co zmieniło? — spytał zazdrośnie.
Nie odpowiedziała.
Nagle ciemny, kosmaty obłok przysłonił księżyc i ogarnęła ich noc niespodziana. Zniknęło szumiące pod nimi morze, zniknęły boki parowca, zniknęli oni sami… Pozostała jeno wdali,