Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie przychodzi! Tem lepiej!… Zrobiłem, com uważał za swój ludzki obowiązek, a nie, to nie!… Baba z wozu, koniom lżej!… — podburzał siebie i próbował obrazić.
Mimo to, ani na chwilę nie przestawał słuchać.
Szmery rozmów i spacerów okrętowych ucichły tymczasem zupełnie. Jedynie niewyraźne brzęczenie gitary wplatało swoje mdłe, marzące dźwięki w rytmiczny łoskot pracującego nieustannie parostatku, w poszum i plusk fal, rozstępujących się przed jego dziobem.
Wtem znany zapach „Lotus blossoms“ zaleciał Różyckiego. Zanim podróżnik zdążył się obejrzeć, przyciszony śmiech zabrzmiał obok niego:
— Co za głębokie zamyślenie!? Niech pan przyzna, że pan już zwątpił!… Ale ja zawsze dotrzymuję obietnic. Czekałam tylko, aby się to wszystko pokładło, uspokoiło. Będziemy teraz swobodniejsi!
— Więc chodźmy!
— Owszem. Chodźmy.
Poszedł przodem, wybierając miejsca zacienione, dalej od burt, gdzie zwykle gapili się na morze ci, co spać nie mogli.
Aby wszakże dostać się na drugi bok parowca, do schodków wyższego pomostu, musieli przejść smugę elektrycznego światła tam, gdzie pod dachem z żaglowego płótna rozłożyła się