Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuchem rzadkie już kroki ludzkie. Światło księżyca dobiegało do samego parowca i ten płynął jego srebrzystym drgającym gościńcem. Ciemny, wysoko podniesiony przód statku, głębokie jego burty atramentowo odrzynały się na seledynowej miesięcznej poświacie, odbitej od oceanu. Na wypukłościach masztów, rej, lin, drabinek wyciągnęły się wstęgi i nitki srebrzystych połysków. Mostek kapitański wypłynął ze zmroku i zarysował się wyraziście aż do samej głębi, aż do stojącego nieruchomo w szklanej budce marynarza z rękami na kole rudlowem.
Ponad arkadą mostku wznosiły się białe widma kominów, niecące nieustannie, z ciężkim przydechem, kłęby dymu, posrebrzone miesiącem, pokrwawione skrami.
Kate wciąż nie było.
— Przyjdzie — nie przyjdzie!?… Przyjdzie — nie przyjdzie!? — wróżył zabobonnie Różycki, denerwując się coraz silniej.
Odgłos zbliżających się kroków wyciągał mu nerwy jak struny; wymówiony półgłosem w ciemnościach wyraz uderzał go i wstrząsał nim jak pocisk.
— Co u licha?… Co się ze mną dzieje? Czyżbym się na serjo zakochał?… — spytał się wreszcie samego siebie z przerażeniem.
— Nie, nie!… Chyba nie!… Zajęty jestem cokolwiek, to prawda, ale… jakaś tam wczorajsza… kokota!… Nie, nie dam się! Tegoby jeszcze brakowało!… Nie przyjdzie, to nie!… Niech