Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/385

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozdzielono mię z towarzyszką. Znalazłam się sama, zupełnie sama w obcem mieście, wśród obcych ludzi, z którymi dogadać się nawet nie mogłam… Potem dowiedziałam się, że to Konstantynopol. Dom w ogrodzie, otoczony murem wysokim, we drzwiach kraty, brama zawsze na zamku…. Klucz od niej nosiła przy sobie nasza „stara“. Nikt nie mógł ani przyjść, ani wyjść bez jej wiedzy. Było nas w zakładzie ze trzydzieści. Były Murzynki, były Czerkieski, były Niemki, Włoszki; było kilka Polek, ale głównie… żydówki. Choć trzymano nas jak w więzieniu, choć bito kańczugiem za byle co i zamykano nago w zimnym karcerze, wolałam ten zakład od tego, co było poprzednio… Był tam jakiś ład, jakiś porządek, do którego powoli włożyłam się. Tylko czasem, gdy wspomnę, co się ze mną stało, i zatęsknię — zapłacze coś we mnie. Uniosę się, upiję się i zrobię taką awanturę, że trzy dni potem wszyscy mię omijają… Zbiją, ale omijają… Na dole w tym domu był klub, do którego w nocy schodzili się goście, mnóstwo rozmaitych narodowości; czarnych, kudłatych, białych, śniadych… coraz innych, choć byli tacy, co przychodzili wciąż. Jedli, pili, grali w karty. Tam schodziłyśmy na noc, żeby tańczyć, śpiewać, pić z gośćmi, gadać, żartować… A na górze były sypialnie. Lustra, dywany, elektryczne światło, łóżka zasłane jedwabiami, otomany… Wszystko urządzone bardzo ładnie. Czego tam z nami nie wyrabiano? Czego nie napatrzyłam się tam