Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

radziła nam. Zaufałyśmy jej zupełnie. Powiozła nas. Powiedziała, że musi zajechać przedewszystkiem do siebie, aby zostawić rzeczy… Pamiętam jak dziś ulicę źle oświetloną, cuchnącą, na niej brudny, odrapany dom, plugawą bramę, wydeptane, oślizłe schody, któremi nas prowadziła ta kobieta do siebie. Byłyśmy bardzo zmęczone drogą, ogłuszone hukiem miasta. Posadziła nas na wyścielanych krzesłach, w ładnem mieszkaniu, nakarmiła, napoiła, ale z wyjazdem do ciotki zwlekała. A to to, a to owo… Zaczęli się schodzić jacyś ludzie. To byli ci, ci sami! — szepnęła przez łzy…
— Stało się, że zostałyśmy na noc u tej kobiety, bo nie chciała ani zawieźć nas do ciotki, ani wypuścić. Tłumaczyła się, że daleko, że późno, że się boi… a puścić nas samych nie chciała, gdyż mówiła, że miałaby nas na swojem sumieniu… Zostałyśmy… W nocy, gdyśmy spały znużone, wpadła do naszego pokoju banda mężczyzn ze światłem, z butelkami, pijanych… Stało się… Stało się… Nazajutrz stara jejmość przepraszała nas, obiecywała złote góry… A gdy uparłam się, aby iść do ciotki… to zawołała jednego z tych, co… pomagał wczoraj… Gdy przyszedł wielki, straszny, z oczami jak sztylety, nie opierałam się już… Zrozumiałam, że wszystko przepadło, że oni mię — tę dawną — zabili… Znowu pod wieczór lali w nas przemocą wódkę i wino… Znowu przychodzili panowie… I tak codzień, jak w malignie!… Potem nas wpółprzytomne wywieźli.