Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rży głośno piegowaty jegomość przy drugim końcu stołu.
— Więc dlaczego chodzi pan w szlafroku?
— A… a… matkę pan przypadkiem miał? — rzuca przez stół Joubert.
— Owszem, jeszcze mam matkę… w Szanchaju i mam cztery siostry!…
— I wszystkie przy życiu? — wypytuje grzeczniutko Joubert.
Zalega przykre milczenie, które przerywa wachmistrz.
— Widzi pan, nasza kanonierka dotarła aż do wodospadów na Jań-tze… Ach, co za rzeka!… Jak morze! Brzegów nie widać… Ledwie, ledwie rysują się, jak linja ołówkiem…
Robi szeroki ruch ręką w powietrzu.
— Albo miasta! Wszędzie smoki, mury ogromne, ale zaledwie łódź nasza pod niemi stawała, natychmiast wyłazili z bram ich dygnitarze i stawali na czworakach… Słowo daję, na czworakach!… Taki ich zwyczaj… Dziwny naród… Naprzykład mur chiński… Góry w tym stroju wyglądają, jak krokodyle, a tymczasem wszystko niewarte armatniego naboju!…
Wymowny wachmistrz ostatecznie zawładnął ogólną uwagą. Wszyscy słuchają go z niezmiernem zajęciem; jedynie Joubert przenosi się do stołu damskiego i opowiada coś, z czego „ruda“ zaśmiewa się. Różycki spogląda na Kate, która pali zawzięcie papierosy i siedzi jak przed-