Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rym do tej pory porozumiewali się pasażerowie, zmienił odrazu charakter: jego poprzednie, angielskie podłoże zostało zastąpione przez zwroty francuskie. Ale to nie wpłynęło bynajmniej na dobry humor i rozmowność ogółu. Dźwiękom pomagały wyraziste i malownicze gesty, wielce ożywiona mimika oraz niezliczone wykrzykniki:
— Ah! Et bien!… Mais oui! Tiens! Hélas!
Wino, choć kwaśne i bardzo słabe, rozwiązało ostatecznie języki.
— Jestem cienki, a jeść muszę dużo! zwierza się Joubertowi człowiek-ljana.
Ten wydłuża zabawnie twarz, wydłuża wargi, wydłuża swój długi nos i odpowiada żałośnie:
— O tak! Pojmuję, że to pana przyprawia o stratę!…
Mały podoficer, sąsiad Różyckiego, nie posiada się z radości, śmieje się i kiwa na Jouberta.
— Ach, urwis!
— A pan skąd? Pan z Pekinu? Czy pan był na Jań-tze? — pyta Różyckiego siedzący naprzeciw niego przystojny, udekorowany medalami wachmistrz.
— O, pan jesteś Polakiem!? Polacy dzielni żołnierze! Przy wzięciu Taku, pierwsi wpadli na wały forteczne… Dzielni Polacy! My wołamy im: braves Russes! a oni: non, Polonais! Bardzo odważni są rodacy pana!
— Choć mój ojciec był Niemcem, ale nie lubię Niemców i nie umiem po niemiecku! —