Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/356

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tem w cieniu, oparta o ścianę, nie zmieniwszy pozy na jotę.
— Co za wulkan niewygasający! A co za ogień musi być wewnątrz, skoro nazewnątrz tyle wyrabia dymu!? — mówi jej Joubert znacząco i nachyla się nad stołem.
— Daj jej pan spokój… Ona teraz „zamarzła“!… Zupełny lód! — broni towarzyszki „ruda“.
Czarny „bandyta“ pierwszy wstaje od stołu i, przechodząc, potrąca wyciągniętą nogę Jouberta.
— Pardon…
— Owszem, owszem, proszę częściej, ale nie na tę nogę, bo mam odcisk!…
— Co to za szpak? — zwraca się do Kate.
— Nie wiem, nie znam go…
— Allons. Wydało mi się, że spojrzał na panią…
— Niech patrzy!… Wszyscy mogą patrzeć…
— No… a dalej? co dalej? W noc piękną, kiedy ciemno… Naprzykład ja, który mam krótki wzrok!?
Kate wstaje i odchodzi do swej kajuty…
Joubert też wstaje, nucąc:
— Turli-turla!
— Niech pan zostanie… Może pan chce wina? — zatrzymuje go „ruda“.
— A co, Joubert: „ty mnie nie rusz!…“ — żartują zeń koledzy.
Jeden z nich odchyla koniec złożonej ser-