Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

—Oho! Wybornie, w samą porę przychodzę!… — ucieszył się. — Pasażerowie już siedzą dokoła stołów!
Radość jego okazała się wszakże płonną. Jedli tylko ci, co wzięli z sobą pożywienie z lądu.
Różycki miał buljon w kostkach, czekoladę w tabliczkach, herbatę i cukier. Poprosił więc grzecznie bufetowego o sprzedaż chleba, wędliny, sera i owoców.
— Lub czegoś w tym rodzaju…
— Non!… — odpowiada mrukliwie sługus.
— Dlaczego?
Posępne milczenie.
— A kiedy dacie jeść?
— W swoim czasie!… Jest piwo, woda sodowa, wino… — dodaje niechętnie.
— A wody gorącej?…
— Non!…
— Dziwne obyczaje!… Brudno, duszno, ciasno, jeść nie dają!… I to ma być… Europa? — mówi oburzony Różycki głośno po angielsku.
Sługus milczy, ale widocznie zrozumiał, gdyż patrzy na niego oczyma oprawcy.
Dialog znajduje zwolenników. Człowiek ljana gnie się uprzejmie to w stronę Różyckiego, to w stronę lokaja.
— Gdym płynął do Bombaju statkiem angielskim „Primrose“… miał on tylko jedną klasę — wtrąca ohydnym „pigginem“.
Bufetowy wzrusza ramionami i odwraca się; piegowaty jegomość, który zasiadł do stołu