Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wisi w blado-niebieskiej przepaści powietrza i wody, niby żałobne wspomnienie. Brzegi ziemi zapadają się, bledną z każdem uderzeniem śruby. Kanciaste budowle i sinawe, obłoczne zarośla rozpływają się rychło w błękitach, niby wodne znaki. Parowiec mija stada skrzydlatych lodzi, nikłych, niewidzialnych prawie pod wspaniałemi płachtami wysoko wydmuchniętych żagli. Wiatr żenie stateczki, chyli je, a fala kołysze. Ślizgają się, tańczą powiewnie, z nieopisanym wdziękiem po długich, szklistych, przelewających się obłąkach wód… Zdaje się, że błądzą, że polatują bez celu i musu, jak rój elfów, oderwanych igraszką od ziemi.
Zupełnie inaczej suną na widnokręgu pierzaste widma żaglowców lub ciemne kontury i siwe dymy parostatków, rychło niknących za wypukłością oceanu.
Te lecą precz prosto i stanowczo, jak pociski, wyrzucone z portów potężnym rozmachem, lecą pełne siły żywej ludzkich wirów, które je zrodziły.
Może łuszczy się w późnem słońcu, które srebrzy i złoci na falach sinawą czerń zbliżającego się wieczora. Bałwany przelewają się ciężko, jak roztopiony metal.
…„Bardzo ładnie…“ — zapisał Różycki w notesie.
Ponieważ jednak nie miał nic w ustach od samego rana, wrócił do kajuty w błogiej nadziei, że dostanie coś do jedzenia.