Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

staci, tego oblicza o cerze jednostajnej i zatartych rysach — były oczy turkusowe, przepięknej, dziecięcej barwy, nieskończenie dobre i marzące. Jedynym znakiem, zdradzającym coś w rodzaju nieśmiałych artystycznych skłonności była suta kokarda szafirowego w białe groszki krawata, podwiązana z fantazją pod szerokim, wywiniętym kołnierzem białej miękkiej koszuli.
Z kanciatej, ogorzałej twarzy Różyckiego biła w tej chwili cicha radość wypoczywającego pracownika, żakowska nieledwie beztroska i rozleniwienie… Podróż swoją zakończył, zobowiązania spełnił, większość kolekcyj odesłał… Resztę wiózł ze sobą — prawie nic — kilka niedużych pak… Słowem był wolny, miał kilka tygodni „własnych“, niezależnych od marszruty i bagażu, które mógł użyć, jak chciał, według swego widzimisię i upodobania.
Miał do wyboru drogę lądową lub morską i rozumie się, że wybrał morską, gdyż żywił w głębi duszy ostrożną nadzieję, iż uda mu się tym razem zawadzić o Indje, ów cud ziemi, ów sen wieków, o którym nie przestawał marzyć od dzieciństwa, ku któremu nie przestawał dążyć przez całe swoje włóczęgowskie życie, pełne przygód i mozołu…
Dziś ziszczenie marzeń było bliskiem, miał nareszcie „okazję“ i trochę zaoszczędzonych pieniędzy.
Już mu wstawały w oczach niebotyczne, wielopiętrowe lasy, gdzie na ciemnych kolumna-