Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

otwartych warsztatach kują młoty, rzężą pilniki, syczą kamienie szlifierskie… Robotnicy półnadzy odlewają, polerują, cyzelują przedmioty ze srebra i miedzi. W jubilerniach widać misterną robotę stwarzania ażurowych ozdób, łańcuszków, bransolet, spinek, a nadewszystko wielkich szpilek do upinania włosów dla elegantek chińskich, szpilek o wielkich główkach, drżących jak skrzydła motyle i równie barwnych jak one… Widziałem kilka fabryk cegiełkowej herbaty, niezmiernie brudnych, niezmiernie ciemnych oraz pełnych zaduchu herbacianego.
W jednym ze sklepów z porcelaną spotkałem się ze swymi japońskimi towarzyszami podróży. Dążyli gdzieś za miasto pod parasolami, gdyż deszcz zaczął kropić. Przyłączyłem się do nich, zaciekawiony ich tajemniczemi minami. Deszcz zamienił się wkrótce w ulewę, brnęliśmy mimo to wytrwale, omijając potoki błotnistej wody, płynące po stokach ulic. Wreszcie wydostaliśmy się nad jakąś rzeczkę bezludną, leniwie sunącą ku Jań-tze wśród starych śmietnisk na zadworkach ogrodów. Długo staliśmy nad mętnemi wodami i patrzyliśmy w zadeszczoną dal. Japończycy cały czas zachowali do śmieszności poważny wyraz twarzy. Obserwowałem ich ze wzrastającem zaciekawieniem, pewny, że spełniają jakiś religijny obrządek. Wróciliśmy, nie wyrzekłszy słowa, z taką samą powagą, skacząc gęsiego z kamienia na kamień wśród powodzi wody i błota.