Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pod nogami czuję zdradzieckie ciepło. Skaczę po pakach na dół i uciekam po oślizgłym od strug wody pokładzie…
Parowiec już nie płynie, śruba milczy, stoi maszyna. Statek kołysze się z boku na bok. Potężna szara rzeka stara się nim owładnąć i unieść z prądem…
— Dlaczego stanęliśmy?… — pytam pana T., który również wynurzył się przed chwilą z dymu, kaszle straszliwie i wyciera zakopconą twarz chustką.
— Ciąg powietrza zwiększy pożar!…
— Więc nie popłyniemy… do brzegu?
— Ruch nas zgubi!…
Znowu słychać sygnał gwizdawką. Ludzie, mokrzy, obryzgani wodą, czarni od sadzy, wyskakują z dymu i zbierają się poza kresem pożaru… Widzę wśród nich i japońskich podróżnych. Kapitan spokojnym głosem wydaje rozkazy, tłumaczy.
— Niech pan na wszelki przypadek pójdzie, zapakuje swe rzeczy. Idę uczynić to samo! — radzi mi pan T.
Gdy przechodzę mimo burtowej balustrady parowca, spostrzegam wystraszone głowy Chińczyków wyglądające z dolnego piętra.
A ci? — pytam.
Ci dowiedzą się ostatni!… Najmniejszy popłoch, a utopią nas, zgubią samych siebie i wszystkich.
U zejścia do kajut spotykamy konsula z wa-