Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lizą w ręku, z ogromnym pasem korkowym… z dwoma pasami korkowemi na piersiach. Zdala dobiegają po niemiecku wykrzyki „wesołych dam“.
— Panie, dobry panie!… Niech pan na nas zaczeka!…
Ale konsul pędzi wprost do nas:
— Zaraz do brzegu! Dlaczego parowiec nie zawraca do brzegu!?…
— Jeszcze czas!…
— Co to jest?… Jaki czas?… Co to jest czas?… Pośrodku rzeki… nikt stąd nie wypłynie!
— I tak nie wypłynie!… Chińczycy mają zwyczaj dobijać tonących. Są, według nich, zdobyczą Smoka Rzeki. Grzech mu ją odbierać! Nawet niebezpiecznie!… Zerwie tamy… Rozszaleje… Gdybyśmy w nawpół rozbitym, albo płonącym statku przybili do brzegu niewiadomo, co zrobiłaby z nami ludność. Niech pan patrzy: nigdzie miasta!… Kraj głuchy, kąt dziki!… — mówił T.
Oczy konsula stały się okrągłe.
Nie wiedziałem, czy Japończyk mówi prawdę czy żartuje, gdyż lekki uśmieszek nie schodził z jego wąskich warg. Ale gdym spojrzał na niezmierzone odmęty szaro-czarnej rzeki, na mgliste, tajemnicze wybrzeża, na nieznane wsi i osady, ledwie rysujące się na widnokręgu, oraz na małe czółenka, których roje żwawo płynęły ku nam zewsząd, — poczułem zimny dreszcz. Widocznie już tam na ziemi spostrzeżono grożące