Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

złote, białe ściany budek jakby wczoraj malowane; brezentowy dach nad galerją rzuca na wszystko łagodny żółtawy cień. Ale od przodu statku zalatuje jakiś przykry zapach zgorzeliny; słychać tam wzburzone głosy i widać kłęby siwego dymu. Biegnę w tę stronę za innymi. Majtek nie chce mnie przepuścić, ale p. T. obraca się i daje mu znak ręką. Za mną prześlizguje się konsul.
Es ist Feuer!… Herr Gott! Was werden wir thun!?
Istotnie pożar. Płoną paki wczoraj naładowanej bawełny. Gęsty, biały, jak sama bawełna, dym zasłania przód okrętu. Migają w nim czarne sylwetki marynarzy z wiadrami w ręku; inni ciągną z wysiłkiem hydranty. Oficerowie pracują pospołu z majtkami, ale ludzi widocznie mało. Chwytam coś, co wlecze usmolony Chińczyk, i staram się mu dopomóc. Wyszczerza do mnie w uśmiechu dwa rzędy białych zębów. Po chwili jesteśmy już w obrębie gryzącego dymu. Krztuszę się, potykam o węże sikawek, ale brnę wciąż za moim przewodnikiem. Ju czuję ciepło pożaru, gorzki odór spalenizny dusi mnie, dym oślepia. Rzucam ciągniony przedmiot i drapię się na rozrzucone bezładnie bele bawełny, aby zobaczyć, co się dzieje. W słupach szybko mknącego wgórę dymu widzę miotające się ludzkie postacie. Ponad niemi góruje głowa i szerokie barki kapitana. Wszystko co chwila niknie w rudym tumanie. Już nic nie widzę, brak mi tchu…