Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

doprawdy… Chce pan, to my go z panem poznamy, on tu niezadługo przyjdzie!
Istotnie, w tejże prawie chwili ujrzałem tęgą postać Niemca w końcu okrętowej galerji.
Odszedłem niebawem w stronę przeciwną.
Rzeka szara. Wały ochronne zakrywają horyzont równemi, zielonemi smugami. Miejscami jest ich kilka rzędów. Wędrują po nich, jak po drogach, sznury drobnych postaci, przeważnie niebieskich lub czarnych, niosąc kosze, ciągnąc wózki. Wdali blade pasma gór. Niebo siwemi zawełnione chmurami. Po rzece suną łodzie i dżonki, biegną parowce, jak wczoraj. U brzegów gęsto czatują na bambusowych pajęczakach rybacy.
Na statku dzwonią na lunch.
Wesołe panie nie przyszły do stołu. Markotny konsul pije samotnie swe piwo. Twarze Japończyków rozchmurzyły się, spoglądają ciekawie na mnie, ale nie pytają o nic, nawet wogóle nie odzywają się. Połowa śniadania przechodzi w milczeniu. Wtem pod koniec rozlega się na pokładzie nad naszemi głowami dziwny hałas, potem alarmowe gwizdanie, łopot i głośne szybkie rozkazy.
Kapitan rzuca serwetę i wychodzi pośpiesznie, za nim biegniemy wszyscy w nieładzie. Ostatni gramoli się po schodach Niemiec.
Na tyłach statku cicho, spokojnie, jak zwykle; czyściuchna, świeżo wymyta podłoga podsycha równomiernie, mosiężne okucia lśnią jak