Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzały na siebie z zakłopotaniem.
— No, niby pan nie wie, co my robimy!? Pan sobie żartuje!
Zapanowało na chwilę przykre milczenie.
Wreszcie jedna z nich odezwała się nieśmiało:
— Widzi pan: dotychczas nami handlowali, a teraz my zmądrzały i same wolimy handlować. Jak my przyjechały do Chań-kou, my zaraz zobaczyły, że może być interes. Wróciłyśmy do Szan-chaju i zamówiły całe nowe urządzenie. Ludzie nam na to dali pieniędzy, bo to pewne. Nowe łóżka, nowe szafy, nowe materace, wszystko nowe…
— My z tego żadnej nie robimy tajemnicy… My panu damy adres, niech pan przyjdzie… Pan zobaczy, że tu żadnego niema oszukaństwa…
Mówiły jedna przez drugą. Czułem się bezbronny wobec tej prostoty i szczerości.
— W każdym razie nie powiedziały o tem panie kapitanowi!
— My myślały, że on wie. On wciąż pływa do Chań-kou…
— Teraz mogą panie mieć przykrość. Czy nie lepiej byłoby, gdyby panie kazały sobie i lunch i obiad przynosić do kajuty…
— A to wolno?… My chętnie się zgodzimy, jeżeli… bez dopłaty! My już zauważyły, co te Japończyki krzywo na nas patrzą… Ale to dla nas nic nie znaczy, tylko my się boimy, żeby nie zrobiły co temu konsulowi, a to dobry chłopak,