Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poczuć, że wojna jest konieczną, nieuniknioną… Wtedy polegną albo zwyciężą!… Niech więc wrogowie teraz się panoszą, niech urągają, niech krzywdzą nas… My milczymy, aż przyjdzie nasza godzina!…
— Można przepuścić czas odpowiedni. Gdy napastnik chwyci za gardło, za późno sięgać po miecz… Wojska przeciwnika już przekroczyły granicę koreańską… Mogą tu być niezadługo… Czyż ścierpimy, czyż dopuścimy do takiej hańby, żeby zdobywca deptał ziemię japońską. Jeszcze tego nigdy nie bywało… od czasu napadu Mongołów!
Wszczęła się długa, burzliwa dyskusja, której Misawa pilnie słuchała za cienką ścianą. Daremnie jednak czekała, co powie Takeo. On milczał.
— Czy pójdziesz na wojnę, czcigodny?… — spytała go nieśmiało wieczorem.
Siedzieli naprzeciw siebie koło „hibaczi“ w czyściuchnym pokoiku, oświetlonym lampą. W powietrzu unosiła się subtelna woń śliwowego kwiatu, którego gałąź bielała opodal w wazonie pod ścianą. Z białych, długich „kakemono“ patrzały na nich żórawie i mówiły do nich znane im dobrze, znaczące napisy:

Gdy wiatr hula na polach jesiennych
Strąca on rosę perłową…

— Pójdę, gdy wezwą. Należę do pierwszej rezerwy. Wszyscy pójdziemy! — odpowiedział Takeo.