Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak goście, pomówiwszy z Takeo o interesach, kończyli utyskiwaniami:
— Ruina, ruina grozi wszystkim!… Ale co robić!… Oni pragną zamienić nas w niewolników… Już teraz traktują nas, jak bezprawnych włóczęgów… Znowu pochwytano nasze okręty, wracające z połowu ryb, choć miały wszystkie wymagane świadectwa, poświadczone przez tutejszy konsulat!…
— Zapewne, że wojna nie jest rzeczą przyjemną i dobrą, lecz niewola jest rzeczą stokroć gorszą!… — odpowiadał Takeo.
— I stąd trzeba będzie uciekać, gdyż tutaj przedewszystkiem przyjdą ich wojenne okręty.
— Ha, cóż robić!
— Pan nie wie, co to za okrutnicy i barbarzyńcy, dlatego pan mówi tak spokojnie… Widziałem białych w czasie wojny bokserskiej… Kamienia na kamieniu nie zostawiają.
— O tak! — wtrącił redaktor miejscowej gazety. — Jeżeli my nie zniszczymy ludzi północy, to oni nas zniszczą. Zawsze północ przynosiła południowi nieszczęście… Stamtąd, z pustyń północnych, do Chin, do Korei, od wieków ciągnęły hordy zdobywców… Stamtąd przychodzili tyrani… Czyż puścimy ich do naszej ziemi!?… I naco czeka rząd?… Czego mu jeszcze trzeba? Wygrywa ten, kto uderza pierwszy!
— Rząd wie, co robi. Aby wojna była dobrą, musi dojrzeć jak owoc. Owoc przedwcześnie zerwany, gnije. Muszą wszyscy, cały naród