Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie chcę. To zapewne daleko stąd!?
— Ależ nie. To tam: wysokie jak pokrzywa łodygi z fioletowemi dzwonkami! Nie należy nawet siadać w ich cieniu. Można usnąć i nie obudzić się.
Misawa rzuciła okiem w tę stronę. Dawno już zauważyła była w czasie przechadzek ten wzgórek za rzeczką, dokoła którego stłoczyły się bujnie kwiaty i krzewy i skąd pewnie był piękny widok na okolicę. Od zwiedzenia go wstrzymywała ją zabobonna trwoga, gdyż z poza muru zieleni wyglądały jakieś kije dziwaczne i białe czerepy. — Ainosi mówili o tem miejscu niechętnie, a rybacy japońscy z przekąsem:
— Kosmaty raj!
Pewnego dnia jednak, gnana szczególną tęsknicą, przeszła chybotliwą kładkę nad strumykiem i zagłębiła się wąską szczeliną drożyny w gąszcz splątanych ziół i krzewów.
Już chłody nocne zbliżającej się jesieni wytrawiły na zwartej tkance zieloności swoje wzory cudowne.
Już opadłe lub przywiędłe liście otworzyły tu i owdzie powietrzne przeloty, poprzebijały w gęstwie roślin okienka, przez które w brunatnych zacieniach delikatnie rysowała się siatka gałęzi, pędów i wici, im dalej, tem niklejszych i bledszych, aż wreszcie zlewały się całkowicie z bursztynową lasu posnową.
Na poszarzałem, rozbitem na tysiące odmian i barw poszyciu leszczyny, wierzb i brzóz