Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słoneczno-żółte, gwiaździste liście klonów, amarantowe, powiewne, jak u bambusów, kiście sumaków, wiśniowe liście dzikich porzeczek haftowały nieporównane wzory tuż obok ciemnego, lśniącego listowia dębiny i kosmatych łap szarozielonej sosny japońskiej, jakby przesnutej platynową siatką. Dołem, wśród rdzawych traw strzelały białe, żółte i szafirowe kwiaty jesienne.
Pachniało miodem i dzikim owocem. Roje owadów brzęczały w ukryciu; opodal śpiewały świerszcze i cykady, a w głębi poświstywały ptaki. — Wysoko między drzewami przelatywały wielkie, ciemne, pierzchliwe, śpiewające motyle, wydając przenikliwe dźwięki…
Misawa szła przejęta i oczarowana. Nigdy jeszcze nie widziała nic podobnego. Tam na południu wszystkiego już dotknął się człowiek i to nawet, co rosło napozór dziko, rosło za jego wiedzą i wolą.
Tutaj świat odrębny, nieprzejrzany, niezależny rozlewał się pysznemi falami wokoło i piął wysoko na niebotyczne góry…
Tutaj dopiero odczuła młoda kobieta całą prawdę tej wielkiej, wpojonej jej od dzieciństwa mądrości, że ona sama jest przelotnym jedynie kształtem wiecznie drgającej w przestworzach siły poczuła w sobie wyraźnie tysiące różnemi czasy umarłych i wskrzeszonych bytów, zrozumiała, że nic wyrwać jej nie może z potężnego koliska życia, że skazana jest cierpieć i cieszyć się dla jego celów tajemnych, że pozbyć się