Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od którego daleko w morze odtoczył się rząd ostrych głazów. Tłukł się między niemi z rykiem niebezpieczny wir i ciskał wysoko w powietrze rozpylone piany. Dal morza kołysała się potoczysto wielką, szklistą, mocno szafirową falą.
Siwe, nieliczne chmurki wisiały w błękitnem powietrzu. Zbiegające ku zachodowi słońce ślizgało się lekką pozłotą ponad wodami i biło całą siłą swych promieni w zielony, górzysty brzeg, kędzierzawy od lasów.
— Patrz, patrz, Misawo, wieloryb! A tam drugi! Dobry znak! Bo to są pastuchy śledzi!… — zawołał Takeo, wskazując głową na otwarte morze…
— So-da! — potwierdził rybak, wyjmując z ust fajeczkę. — Dużo ich!… Tam więcej!…
Misawa obróciła się we wskazanym kierunku, nietyle, aby coś zobaczyć, gdyż ból głowy pozbawiał ją prawie przytomności, ile, aby zrobić przyjemność mężowi.
Dopiero, gdy niezbyt daleko wynurzyła się z toni potworna, granatowa paszcza i wielki, biały wodotrysk wyleciał w powietrze, gdy tuż, tuż nad uchem rozległo się groźne, do grzmotu podobne sapnięcie, wylękła kobieta zerwała się z kolan.
Obaj mężczyźni rozśmiali się.
— Nie bój się! On się sam zląkł i dlatego tak sapnął… Już go niema!… A oto i nasza zatoka!