Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tych zjawach niewyraźnych, przemijających, jak jego własne uczucia i myśli, spowinięte w zimny, dławiący tuman czczości, nudy i bólu…
Ciężko dyszała biegnąc pod górę lokomotywa, zgrzytały koła po oślizłych od deszczu szynach. Długie przejazdy, krótkie przestanki, małe domki dróżnicze przesuwały się miarowo, niby większe i mniejsze paciorki przemodlonego buddyjskiego różańca.
Mgła traciła jednak zwolna brudny odcień nocy i nasiąkała śliczną, złotawą barwą owocu dojrzałej moreli. Jednocześnie rzedła, osiadała, a wgórze zaczęły się przebijać okienka słonecznego lazuru. Na widnokręgu zaczerniał wysoki, podwójny szpaler ciemnych drzew.
Takeo drgnął.
— Jak Tokkaido!
Ale drzewa były inne. Miały pnie potężne, jak złomy skalne, korony strzeliste i ciemne, a rosły gęsto, równo, jak ściana. Były to wiekowe kryptomerje słynnej drogi „Cesarskiego Posła“, po której wysłańcy Mikado nieśli rok rocznie dary grobowcowi wielkiego Jejasu.
Tor kolejowy nawrócił i biegł równolegle do gościńca, a tak blisko, że cienie drzew zasłoniły całkowicie widnokrąg, wlały do wnętrza wagonów ponownie zmierzch i smutek. Tylko w wyrwach, utworzonych przez śmierć olbrzymów, jak przez okna, błyskał wesoły, inny świat, malowany wschodzącem słońcem.