Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bule. Siępił deszcz zimny, drobny, jak gruba, gęsta rosa. Woda z dokuczliwym chlupotem ciurkała z wszelkich rynien i krawędzi, kapała zabójczo jednostajnie z wagonowych dachów.
Opodal warkotał zwykły ruch stacyjny, monotonnie, rozbrzmiewały nawoływania chłopców, sprzedających gazety i herbatę.
— „Nihon!“ „Dżidżi Szimpo!“ „Niczi-niczi!“ „Osaka Asahi!“… Dodatek nadzwyczajny!… Napad Rosjan na rybaków japońskich u brzegów Sachalinu! Zatopienie statku!… Napad!… — wykrzykiwał w pobliżu chłopiec mały, jak nóżka grzyba całkowicie ukryty pod olbrzymim parasolem papierowym.
Takeo zrobił ruch, aby go wezwać. Wychylił się. Co to za rybacy? Może znajomi?… Lecz ust nie otworzył i cofnął się po chwili ze zwieszoną głową.
— W gruncie rzeczy wszystko mi jedno! — pomyślał z goryczą.
Słabo wypełniony pociąg ruszył nareszcie.
Mgły, rudawe od blasku gdzieś daleko poza niemi wschodzącego słońca, kłębiły się i falowały nad okolicą, niby zwichrzona broda boga Zozanoo’a. A na mgle, jak widma przedmiotów, malowane delikatnym tuszem, ukazywały się zarysy budowli, drzew, chat wieśniaczych, zagonów zbóż, ludzkich postaci…
Zdołu na wszystko biła blada, zimna łuna — odblask zalanych wodą pól ryżowych.
Takeo ślizgał się wzrokiem obojętnie po