Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To prawda, ale skorośmy go wyprowadzili, to teraz lepiejby się spytać... Inaczej na nas wszystko w razie czego zwalą... Tylko że wszyscy śpią; dyżurny też śpi, będzie się gniewał, gdy go dla takiej małostki obudzimy...
Józef słyszał te rozmowy jak przez mgłę; nad wszystkiem górowało wciąż jeszcze uczucie nieznośnego bólu w rozbitej głowie, ostre kłucie w zgniecionych piersiach i uderzonym żołądku... Zdawało mu się, że tam wszystko wewnątrz niego jest ruszone z miejsca, podarte, skrwawione... Nie mógł wstrzymać łez, nabiegających mu na obolałe, jakby wbite w czaszkę oczy... Wstyd mu je było dręczycielom swym pokazać, więc jeno twarz w cień odwrócił i leżał na ławce, prosząc Boga, aby go stąd nie ruszano, aby nie potrzebował się prostować, wstawać, zmieniać położenia, co wydawało mu się ponad siły...
Po długiej naradzie między sobą stójkowi przystąpili wreszcie do niego, mówiąc:
— Chodźmy!
— Zostawcie mię, zostawcie... Nie mogę!... — odjęknął cicho.
— Tutaj też zostać nie możesz, to darmo!... Tu nie wolno!...
— Więc gdzie?
— Wiadomo, gdzie!... Gdzie was sadzają?... Dla was zbudowano, nie dla nas!
Chłopak zadrżał i usiadł.
— Nie, nie pójdę!... Tam nie pójdę... Tam mnie zabiją!... Sami widzieliście!...