Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzieliśmy... Bóg świadkiem, że nam żal ciebie, kuraku, ale cóż robić, rozkaz!... Z kobietami zamknąć cię też nie możemy — za — dużyś!...
— Więc w korytarzu zostawcie mię!... A tam nie pójdę! Będę krzyczał!...
— A ty nie strasz!... Krzyku twego nie boimy się, nikt nie usłyszy!... Nie tacy tu krzyczeli. Gałgan ci w gębę wepchniemy i tyle!... — wmieszał się łapacz.
— Chodź, chodź!... Chcesz, zostawimy cię w korytarzu, ale tam ci będzie zimno... I tylko na noc, a we dnie musimy cię zamknąć, gdzie rewirowy każe, albo pan komisarz... On tu pan, on rozkazuje... My co?... Nam wszystko jedno, choć w pałacu cię każą umieścić, zaprowadzimy... Nawet lepiej dla nas, spokojniej! Ale jak każą inaczej, to inaczej... Służba!
Gdy się nie ruszał, stójkowi ujęli go pod ręce i pociągnęli ku drzwiom. Nie opierał się, choć drżenie lodowate boleśnie targało mu członki. Rzucili go w korytarzu pod mur, jak zmięty łachman. Nie wydał głosu, cichutko nogi pod siebie podebrał, ręce z mokrą, przesyconą krwią i łzami chusteczką pod twarz podłożył i zamknął oczy. Nie mógł jednak długo usnąć... Pierwszy to raz w życiu gruba, obca przemoc z taką bezwzględnością wtargnęła do jego duszy, bo przecież szturchańców, jakie odbierał od rozgniewanego ojca, nie mógł z tem porównywać... Gorycz i głucha, bezsilna wściekłość zalewały mu serce.